sobota, 16 września 2017

Czy zabranie książek na festiwal muzyczny ma sens?

Pakując swoją przepastną torbę, niejednokrotnie zadawałam sobie to pytanie, by koniec końców stwierdzić, że skoro i tak już jest ciężka jak diabli, to DWIE niewielkie książki nie zrobią już różnicy, a w najgorszym wypadku po prostu ich nie przeczytam, co graniczyło wręcz z pewnością, bo też jakim cudem miałabym znaleźć na to czas. A jak to wyglądało?

 
Skoro już wyklepałam jakże intrygujący wstęp, to może przejdę do sedna. Wraz z moim Lubym postanowiliśmy spędzić część urlopu na Czad Festiwalu w Straszęcinie k. Dębicy. Było to 5 dni przeróżnych gatunkowo koncertów, nocnego słuchania deszczu uderzającego o materiał namiotu i przed- albo popołudniowego upału, sporej ilości napojów cokolwiek (lub bardziej) procentowych i szeroko pojętego chilloutu. Najciekawsze jest to, że musieliśmy wyjechać jakieś 160 km od domu, żeby spotkać znajomych mieszkających o energiczny rzut beretem od mego Lubego. Taka sytuacja :D
 
Od razu przyznam się też, że nie przywiozłam stamtąd niezliczonej ilości zdjęć, które miałyby uwieczniać niezapomniane chwile. Cóż, kilka fotek mam, ale średnio nadają się do upublicznienia, a chwile takie jak ta, w której na Blind Guardian niosło mnie na fali kilka tysięcy osób (no dobra, na koncercie było kilka tysięcy, niosło mnie najwyżej kilkaset :p) albo kiedy mój Luby śpiewał mi prosto w oczy I wanna love you and treat you right przy wtórze Ky-Mani Marleya i tak zaliczają się do najlepszych w życiu. W każdym razie już mówię, jak to z festiwalowym czytaniem było.

Słowo daję, byłam święcie przekonana, że czytanie w takich warunkach będzie niemożliwe. Bo wiecie, spanie do południa, szwędanie się po okolicy, później koncerty, a kiedy nasza dwuosobowa ekipa powiększyła się o kilka osób, z którymi czas upływał błyskawicznie, zupełnie nie widziałam na to szans. Tak było pierwszego dnia, bo drugiego okazało się, że godzina ósma to było maksimum, przy którym dało się wytrzymać w namiocie, coby nie uwędzić się żywcem. Po śniadanku, rozpoznaniu terenu i zakupach stwierdziliśmy, że mamy ponad pół dnia do pierwszego koncertu, więc może jednak byśmy sobie poczytali. Rozłożony na trawie kocyk, zimne piwko lub cokolwiek innego i książka to był szczyt moich marzeń. Człowiek nigdzie się nie spieszy, nic nie musi załatwiać na już - po prostu bajka. Dlatego też podobny przedkoncertowy rytuał uskutecznialiśmy codziennie, co zaowocowało przeczytaniem obu książek w całości :)

Wybór książek, które wzięłam ze sobą był zupełnie przypadkowy, a jedynym kryterium była ich objętość, w każdym razie okazał się trafny. Jako pierwszą na tapet wzięłam książkę Konstancji Nowickiej pt. Trup na trzepaku, którą wygrałam w konkursie organizowanym przez Subiektywnik literacki Joanny Hilińskiej
 

 
 
 
 
 
Tytuł: Trup na trzepaku
Seria: -
Autor: Konstancja Nowicka
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 252
 
 
 
 
 
 
 
 
Nazwałabym tę książkę powieścią obyczajowo-kryminalną z ewidentnym trupem w tle, bowiem dowiadujemy się o nim już w pierwszym zdaniu. Jest to historia czterech przyjaciółek o skrajnie różnych charakterach, które mimo wszystko tworzą zgraną paczkę, jednak niespodziewane, martwe znalezisko wywraca ich życie do góry nogami. Kudłata jest lekarzem z zawodu i powołania. Z poświęceniem oddaje się swojej pracy, dzieląc swój czas między szpital, psa, dwa koty, królika, chłopaka - Obolałego - i przyjaciółki. Antonina sprawia wrażenie zimnej, wyrachowanej prawniczki, która rzadko się uśmiecha, jednak pod tą skorupą skrywa się całkiem fajna babka. Szabla kocha jeździectwo, prowadzi nawet szkółkę i zazwyczaj umawia się na nierandki. Bazylia to piękność o rubensowskich kształtach, posiadająca kochającego męża i trzech synków, a jej dobroć i ciepło sprawiły, że w niektórych kręgach zwana jest Matką Teresą. To Kudłata pewnego zimowego ranka znajduje trupa, kiedy jak zwykle biegnie na tramwaj. Na dodatek okazuje się że trup po pierwsze nie stał się trupem sam z siebie, a po drugie jest nim jej dawny sąsiad. Co miał za uszami niczym niewyróżniający się mężczyzna (no może oprócz dwóch zakończonych małżeństw i jednego "niedoszłego"), że ktoś pomógł mu odejść z tego świata?

Trup na trzepaku to bardzo ciepła i lekka powieść, mimo przewijającej się w tle zagadki kryminalnej. Autorka wykazała się niewymuszonym poczuciem humoru, które nadaje historii charakteru, a komizm sytuacji sprawiał, że często rechotałam pod nosem. Sama fabuła toczy się niespiesznie, rozpoczyna się w mroźnej miejskiej scenerii, jednak skonstruowana jest w taki sposób, że czytelnik jest ciekawy ciągu dalszego, a czas spędzony z niej płynie bardzo szybko. Tak naprawdę książka osadzona jest w znanych nam realiach, samo znalezienie trupa również nie jest czymś absolutnie niemożliwym, jednak jest ona podana w przyjemny sposób. Bardzo podobało mi się przedstawienie babskiej przyjaźni, tworzonej przez cztery zupełnie różne charaktery. Opis babskiego wieczoru - oddany idealnie :) Bardzo podobało mi się rozbudowywanie fabuły - wplatanie bohaterów drugoplanowych, wycieczka na egzotyczną wyspę i perypetie damsko-męskie, które nie były ani przejaskrawione, ani przesłodzone. Również sama zagadka kryminalna wyewoluowała do bardziej skomplikowanej sprawy, splatając na pozór niezwiązane ze sobą osoby i sytuacje. Oprócz tego, mimo wspólnych przygód, autorka pokazuje problemy i perypetie każdej przyjaciółki z osobna. Choć początkowo życie kobiet wydaje się niemal idealne, pełne ciepła i po prostu przyjemne, te problemy pokazują "drugie dno", ale dzięki temu historia jest bardziej realna. Krótko mówiąc, jestem absolutnie na tak. Może nie jest to najwybitniejsza książka, jaką zdarzyło mi się czytać, jednak miło spędziłam przy niej czas i cieszę się, że na nią trafiłam.
7/10


Druga książka również jest powieścią obyczajowo-kryminalną, tym razem z gangsterem w tle. Kupiłam ją jakiś czas temu w pewnym markecie z owadem w logo, bo leżała na samym dnie półki z książkami, zmaltretowana i z zagiętym rogiem okładki i po prostu szkoda mi się zrobiło tego samotnego biedactwa, zwłaszcza że kosztowała niecałe 10 zł.
 




Tytuł: Pensjonat z gangsterem w tle
Seria: -
Autor: Marta Węgiel
Wydawnictwo: KLIN
Liczba stron: 328







 
Willa "Tadeusz" to spokojny pensjonat w Lanckoronie. Można tu odpocząć, "naładować akumulatory" lub, tak jak w przypadku Agaty, leczyć po raz kolejny złamane serce. Pensjonat od wielu lat jest dla niej odskocznią, a jego właściciele i niektórzy goście stali się niemal drugą rodziną. Gdzie, jeśli nie tu Agata pozbiera myśli, napisze choćby część scenariusza i oderwie myśli od niezbyt pozytywnie nastrajającej rzeczywistości? Tym razem nie dane jej będzie zaznanie spokoju. Odkąd w Lanckoronie rozeszła się wieść, że trwają poszukiwania niebezpiecznego gangstera, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ktoś nocą wspina się po balkonach pensjonatu, dziennikarz śledczy ginie, i to od uderzenia aniołem, a Agata niechcący zaczyna prowadzić własne dziennikarskie śledztwo, które może ją wiele kosztować. A na dodatek, co z tym złamanym serce?

To zupełny przypadek, że zabrałam ze sobą dwie książki, które mają podobny klimat, na dodatek akcja obu zaczyna się lub toczy w czasie mroźnej zimy. Pensjonat... to jednak zupełnie inna historia. Tutaj zagadka jest bardziej mroczna, choć również niepozbawiona pewnego ciepła. Lubię takie miejsca, jak pensjonat, który wykreowała autorka - przytulny, oddalony od zgiełku miasta, klimatyczny. Jednak w tym wypadku więzy wieloletniej przyjaźni wydają się nie być tak mocne, a dosłownie każdy z przebywających w pensjonacie może być zabójcą. Również sama zagadka nie jest oczywista. Z zainteresowaniem śledziłam rozwój wydarzeń, jednak samo rozwiązanie tajemnicy wydało mi się tak troszeczkę przesadzone, choć nie można mu odmówić elementu zaskoczenia. Polubiłam główną bohaterkę za możliwie najbardziej zdroworozsądkowe podejście do życia, w którym jednak nie zabrakło chwili zapomnienia. Mimo trochę cięższego klimatu, Pensjonat z gangsterem w tle również czyta się lekko, a historia potrafi zainteresować czytelnika.
6/10


Jak widać, zabranie książek na Czad Festiwal nie było takim znowu złym pomysłem. Co ja mówię - to było idealne rozwiązanie (i nawet udało mi się zrobić notatki XD). Same książki również świetnie sprawdził się w roli czasoumilaczy, więc jestem podwójnie zadowolona.

Big up!

20 komentarzy:

  1. Dlatego ja zawsze i wszędzie biorę coś ze sobą :D Nigdy nie wiadomo, czy np. samochód Ci się nie zepsuje i nie bedziesz mieć 2h na czytanie, gdy czekasz na pomoc XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też staram się zabierać książkę wszędzie, ale czasem zapominam :/

      Usuń
  2. Ciekawy pomysł na post. I wcale ci się nie dziwię, że zdecydowałaś się zabrać ze sobą książki. Bez książki ani rusz! Przezorny zawsze ubezpieczony xd

    Pozdrawiam
    To Read Or Not To Read

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem :) ostatnio przeczytałam kilkadziesiąt stron książki w kolejce do lekarza :)

      Usuń
  3. Ja książki zabieram zawsze i wszędzie :D Czy to do pracy, czy to na jakikolwiek wyjazd :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też się staram, ale niestety, czasem postępująca skleroza daje o sobie znać :)

      Usuń
  4. Ja gdzie tylko mogę to targam książki lub czytnik :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to zostało napisane wyżej - przezorny zawsze ubezpieczony :)

      Usuń
  5. Nie dziwię się decyzji, ja Kindle'a staram się już nie wyjmować z torebki ;) a jeśli przypadkiem zostanie w domu to pada na mnie blady strach. Zdecydowałam się na tę formę, bo jednak mały czytnik zajmuje mniej miejsca (i nie jest taki podatny na uszkodzenia jak delikatne kartki książek). :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, ten czytnik to dobre rozwiązanie, właśnie przez to, ze zajmuje mało miejsca, ale jakoś nie mogę się do niego przekonać :/

      Usuń
  6. Też zawsze mam przy sobie książkę, a jako dodatkowe zabezpieczenie jeszcze kilka ebooków w telefonie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś sporo czytałam z telefonu, ale teraz strasznie szybko męczy mi się wzrok, mimo że mój telefon do najmniejszych nie należy. Ten czytnik w takich sytuacjach byłby chyba najlepszym rozwiązaniem :)

      Usuń
  7. Ja bym chyba zabrała czytnik, albo po prostu e-booki w telefonie. Lubię tradycyjne książki, ale czytnik jest po prostu na maksa wygodny :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że tak :) mnie bardziej chodziło o to, czy w ogóle znajdę czas na czytanie ;)

      Usuń
  8. Pamiętam jak byłam w ciąży, zawsze brałam książki do poczekalni i ginekologa, spędzałam tam długie godziny i jako jedyna w kolejce się nie nudziłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gorzej, jesli w takiej kolejce czytasz jakąś zabawną książkę - można zostać uznanym z osobę cokolwiek niepoczytalną :)

      Usuń
  9. Ja nawet na Woodstock wzięłam książkę xD Wolę się zabezpieczyć zawczasu, bo zawsze jak nie wezmę, to się okazuje, że źle zrobiłam :<
    Pozdrawiam ciepło :)
    Kasia z niekulturalnie.pl

    OdpowiedzUsuń
  10. Książka to mus :) Aczkolwiek jak jadę gdzieś, gdzie nie jestem pewna, czy będę mogła czytać, to biorę czytnik bo jest lżejszy i zajmuje mniej miejsca. We wszelkich kolejkach często czytam na telefonie :) A takie rytuały wprowadzamy co roku nad morzem. Nie lubimy leżeć plackiem na plaży, ale kiedy chodzi o to, by czytać a nie leżeć, to czemu nie? :D Większość czasu chodzimy i zwiedzamy okolicę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo sporego ekranu, czytanie z telefonu jakoś mnie męczy. Ale czytnik... kurczę, to chyba jednak jest nie najgorsze rozwiązanie :)

      Usuń

Jeśli podobał Ci się wpis - zostaw komentarz. Będzie mi bardzo miło :)
A jeśli Ci się nie podobał - to też zostaw komentarz, byle (w miarę) cenzuralny i konstruktywny - chętnie dowiem się czegoś, czego bez Twojej pomocy bym się nie dowiedziała i poznam Twoje spojrzenie na dany temat :)