środa, 17 lutego 2016

Czytane na końcu świata


Sesja poszła mi łatwo jak nigdy, więc kilka dni wolnego postanowiłam jakoś wykorzystać. Mam takie swoje miejsce prawie na końcu świata, gdzie "ładuję akumulatory" i odpoczywam psychicznie, więc, nie namyślając się wiele, udałam się tam. Cisza, spokój i pakiet antystresowy w postaci trzech kotów  pozwoliły mi chociaż trochę oderwać się od szarych i smutnych jak ... Kielc. Oczywiście podczas ostatnich kilku dni miałam sporo czasu na czytanie. Cztery książki w ciągu tygodnia to chyba przyzwoity wynik?

Pierwszą pozycją jest "Rebeka" autorstwa Daphne du Maurier. Chyba można ją określić jako romans psychologiczny z elementami kryminału, czyli coś, co nie należy do moich ulubionych gatunków, ale jest to jedna ze 100 książek, które należy przeczytać przed śmiercią wg BBC (o moich osiągnięciach w tej materii kiedy indziej), więc się na nią zdecydowałam.

Książka opowiada o losach młodej dziewczyny, która wychodzi za mąż za bogatego dziedzica i w jednej chwili z ubogiej panny do towarzystwa starszej kobiety staje się zamożną panią De Winter. Nieśmiała i nieobyta w "wielkim świecie" żyje jednak w cieniu pierwszej, zmarłej pani De Winter- Rebeki- pięknej, pewnej siebie i czarującej. Nie wszystko jednak jest takie jak się wydaje, a główna bohaterka zostaje wplątana w pasmo intryg i niebezpieczeństw.

"Rebeka" nie jest książką, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, ale czytało się ją nieźle. Rozwój wypadków jest w większości łatwy do przewidzenia, ale niektóre wątki mogą zaskoczyć czytelnika. Tak jak już napisałam, nie jest to moja bajka, ale wielbiciele gatunku na pewno nie będą zawiedzeni. Moja ocena: 6/10.

Kolejna książka należy do tych "na jeden wieczór" i jest swego rodzaju ciekawostką literacką. Mowa o "Ćwiczeniach stylistycznych" Raymonda Queneau. Co tu dużo mówić: jedno banalne opowiadanie o najbardziej prozaicznej sytuacji w autobusie zostało opowiedziane na 99 sposobów. Niemożliwe? A jednak!

Byłam nastawiona trochę sceptycznie, bo w sumie ile można pisać o zatłoczonym autobusie, a nawet jeżeli można, to raczej będzie to zapewne nudne. Na szczęście grubo się myliłam. Książka jest całkiem zabawna i mimo, że czytelnik 99 razy czyta w zasadzie to samo, wcale nie jest znudzony, a wręcz przeciwnie- ciekawi go, jak będzie wyglądało kolejne opowiadanie. A po skończeniu lektury chciałoby się więcej. Z czystym sumieniem daję 8/10.



 I znów książka na jeden wieczór- "Angielska choroba" Magdaleny Samozwaniec. Krótka historyjka opowiedziana przez psa Florka- jamnika jak się patrzy, choć bez rodowodu- o jego podróży (nielegalnej!) do Anglii, którą odbył ze swoją właścicielką Różą.

Takiej lektury potrzebowałam. Krótka, lekka z dużą dawką humoru i ironii. Florek, będący przede wszystkim narratorem, przedstawia ze swojej psiej perspektywy życie i sposób postrzegania świata przez polskich emigrantów. Niestety, zostali oni przedstawieni jako ludzie uważający siebie za lepszych, a Polskę, którą zostawili, za kraj wręcz prymitywny i będący daleko w tyle za nowoczesnym zachodem. Oczywiście pod uwagę należy wziąć, że książka została wydana w 1983 roku. 

Książka przypadła mi do gustu również ze względu na to, że jestem posiadaczką psa z charakterkiem. A tutaj mamy Florka, który przede wszystkim dba o własne interesy, ale jest też przykładem bezgranicznej miłości i przywiązania do swojej właścicielki. 
7/10

Na koniec "Morza wszeteczne" Marcina Mortki. Niechcący rozpoczęłam czytanie kolejnego cyklu, mimo że nie skończyłam jeszcze dwóch innych, ale nie szkodzi. Moje spotkanie z twórczością Mortki znów było bardzo udane. Odnalazłam tutaj to wszystko, co wciągnęła mnie w Przygodach Madsa Voortena: wyraziste postacie, świetne dialogi, poczucie humoru oraz ciekawie skonstruowana fabuła.

Pierwszy rozdział wprawił mnie w konsternację. Żadnych opisów, przybliżenia postaci (no może tyle, że kapitan Roland nie lubił piątków); od razu lądujemy w środku, przepraszam za wyrażenie, srogiej rozpierduchy. Portowe miasto Necroville, niecieszące się najlepszą sławą, zostaje zbombardowane, a kapitan Roland Wywijas wraz ze swoją załogą, aby ujść z życiem musi paktować ze Złym. Przez to staje się częścią rozgrywek Aniołów i Demonów, mogących doprowadzić do... końca świata. Później jednak wszystko zgrabnie się wyjaśnia, a czytelnik ani przez moment się nie nudzi.

Połączenie książki fantasy i przygodowej to idealna mieszanka, także w wydaniu Marcina Mortki. Mamy tu piratów wyglądających jak wyciągnięci z Latającego Holendra, którzy może i nie są zbyt rozgarnięci, ale można na nich liczyć, młodego kapitana borykającego się z własną klątwą, statek pełen mniejszych i większych demonów, żyjących własnym życiem, wyjący galion, anioły, które raczej nie przypominają delikatnych postaci o słodkich buźkach i demony zajmujące się dystrybucją książek. A to wszystko wplecione w interesującą fabułę. Bez zbędnego ględzenia, za to z dużym poczuciem humoru. Nawet te wszystkie wulgaryzmy i wyzwiska nie są męczące, a nawet można powiedzieć, że są... na miejscu?  W każdym razie na pewno sięgnę po kolejną cześć, a moja ocena to 7+/10.


Trochę się tego zebrało :) a w kolejce czekają kolejne książki, tak że do następnego!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli podobał Ci się wpis - zostaw komentarz. Będzie mi bardzo miło :)
A jeśli Ci się nie podobał - to też zostaw komentarz, byle (w miarę) cenzuralny i konstruktywny - chętnie dowiem się czegoś, czego bez Twojej pomocy bym się nie dowiedziała i poznam Twoje spojrzenie na dany temat :)